Blog

W stronę ciszy

Zrobiłam sobie w ostatnich dniach lipca, kilka dni urlopu. Takiego od hałasu cywilizacyjnego, pośpiechu, cośtammuszenia, telefonów, internetu.

Szukając odpowiedniego miejsca od razu pomyślałam o Puszczy Białowieskiej, gdyż gdzie jak nie tam można zrobić cywilizacyjny reset, w miejscu, w którym pojawił się nawet niedźwiedź. Wprawdzie na króciutko, ale był, co boleśnie stwierdziły pszczoły z rozbitych uli oraz kilka fotopułapek.

Miejsce znałam już oczywiście z licznych odwiedzin poza sezonowych i rzeczywiście można było złapać tam oddech i odnowić kontakt z własnymi myślami. Wyruszyłam, w pewien dzień, pod koniec lipca i do celu dotarłam około północy. Miejsce było rzeczywiście jakby wymarłe, ludzika nie doświadczyło się ani jednego, więc pełna optymizmu rozpakowałam się i poszłam spać. Świt przywitał mnie ciepłym wschodem, przy którym kawa smakowała niczym napój bogów, po czym nastał dzień i wraz z nim koniec sielanki. Dosłownie z każdego zakątka zaczęli wynurzać się, niczym plaga azjatyckich biedronek rozwrzeszczani turyści; solo, w grupach, rodzinami, parami, wycieczkami. Nie dziwiłby mnie ten zmasowany atak w ośrodkach wczasowych, muzeach, galeriach, miastach, na Krupówkach, nad morzem, ale w środku puszczy, do której jedzie się raczej aby usłyszeć ciszę, powąchać naturę, poczuć wiatr, podreptać boso, pobyć ze sobą w samym w środku siebie, podotykać zmysłami tego z czego się wyszło, oderwać wzrok od ziemi i zanurzyć go w błękicie przestworzy; no tego nie spodziewałam się, muszę przyznać.

Pomyślałam, że im głębiej w las tym … mniej ludzi, ale jednak nadzieja umarła śmiercią szybką i bolesną, bezpardonowo, zdmuchnięta nawoływaniami, pohukiwaniami, śpiewami, snutymi opowieściami rodzinnymi czy zawodowymi. I muszę przyznać, że w tej desperacji w poszukiwaniu cichego, spokojnego, powolnego, pomyślałam brzydko: po co Ci ludzie się tutaj pchają? Po co im do Puszczy skoro nawet nie zauważą dzięcioła czarnego, nie mają szansy na spotkanie żubra, powąchania buławnika czerwonego, spotkania sarny, pogadania z drzewami, dotknięcia stopami ściółki leśnej. Po co się oni tu pchają? Przecież lepiej im będzie nad morzem, na Krupówkach, na sopockim molo czy chociażby na wypadzie na Karaibach, w Maroko.

Jest tyle miejsc na ziemi, które spokojnie wezmą na klatę ten zmasowany atak. Dostosowały się już. Stworzyły specjalne strefy: dla dzieci, wrzeszczących nastolatków, niepełnosprawnych, 30+,40+, 70+, i tych narodzonych zaledwie miesiąc wstecz. Dla starych i jeszcze bardziej starszych, którzy za wszelką cenę będą sobie udowadniali, że dotrą wszędzie tam, gdzie dotarliby z 70 lat wstecz. To nic, że teraz na udręczonych koniach, wielbłądach, słoniach czy samochodami, to nic, ale są… w samym sercu. Mają jeszcze siłę, mają moc, jeszcze w zielone grają.

I naprawdę nie mam nic naprzeciw, żeby chodzić w takich ilościach, zwiedzać oglądać, dotykać, doświadczać… Ale chodzić, nie jeździć dosłownie wszędzie, w najmniejsze zakamarki z radiem nastawionym na maksa. Słuchać, a nie gadać. Smakować, ale niekoniecznie kolejną paczkę czipsów popijaną nieodłącznym piwem. I zabierać swoje śmieci ze sobą. W Parkach Narodowych, na szlakach nie stawia się koszy na śmieci. Jeśli coś przytaskało się ze sobą to trzeba to też ze sobą zabrać. Jesteśmy gośćmi na tej ziemi, więc zachowujmy się jak goście. Zabierajmy zasrane pieluchy do domu. Nie zostawiajmy ich mieszkańcom lasów. Jakim trzeba być dupkiem, żeby przynieść do lasu śmieci i zostawić je tam, nie bacząc na mieszkańców, nie bacząc na innych ludzi, którzy przyjdą tam po nas.

W pełnym rozgoryczeniu i z bólem serca, w akcie ostatecznej desperacji pojechałam do Szeptuchy Gieni. Nie z chorobą ciała, ale z bólem duszy. Babci Gieni nie było. Usiadłam przy drodze, gdzieś na krańcu świata, zagubionego pomiędzy lasami, polami, łąkami; kilkanaście metrów od białoruskiej granicy i nareszcie poczułam, że wróciłam do siebie. Uciekłam z piekła przesytu, nadmiaru, przerostu, zbytku, przepełnienia niczym ze sceny w restauracji z „Sensu życia Monty Pythona”.

Gdy Babcia Gienia wróciła do domu byłam już nasycona ciszą pełną dźwięków, spokojem, zapachami malutkiej wioseczki, barwami lata, opowieścią ziemi.

Jeszcze tylko chwileczkę będą takie miejsca. I tam za chwilę trafią współcześni, aroganccy turyści. Trafią swoimi coraz szybszymi samochodami, z nieustannie włączonymi radiami, z przewodnikami, którzy opowiedzą im kilka sensacyjnych historyjek i oczywiście ze smartfonami w garści. Strzelą kilka fotek, spłoszą rudzika, zadziwią zaciekawionego koguta, po czym odjadą zadowoleni, hałaśliwi, pozostawiając za sobą smród i tony śmieci.

-alchapisze

5
Udostępnij post